Nie wiem, czy to się do końca łapie w temat, bo nawet nie tyle o ilość chodzi, ale mam parę wątpliwości.
Głównie wynikają z moich doświadczeń dziecka z ogromną wybiórczością pokarmową i zaburzonym poczuciem łaknienia. Wspomnienia "siedzenia przy stole, aż zjesz", jedzenia cofającego się przy każdym kęsie, wiecznego stresu przed każdym proszonym obiadem są dla mnie dosyć traumatyczne - więc jak każdy, kto czuje się nieco pokrzywdzony, obiecałam sobie, że nie powtórzę błędów mojej mamy

I moje wątpliwości polegają na tym, że nie umiem znaleźć granicy między powtarzaniem, a dawaniem się sterroryzować na niekorzyść kociej diety.
Z jednej strony kot powinien lubić to, co je, bo to trauma musieć jeść niestrawne obrzydlistwo albo coś, na co już nie możesz patrzeć. Z drugiej strony, kiedy kot chce jeść tylko chrupki, sztosy i tuńczyka, to nie mogę podawać tylko chrupek, sztosów i tuńczyka, bo to nie jest zdrowa dieta
I ja wiem, że kiedy kot opcha się powyższymi, to nie będzie miał ochoty zjeść kolacji, więc chowamy chrupki i nie podajemy przysmaków, dopóki jest mięso w misce - wydaje się to rozsądne. A z drugiej strony czuję się jak ten dorosły, który mówi dziecku, że jeśli nie zje kotleta, to nici z podwieczorku. Trochę rozumiem dylemat mojej rodziny, kiedy chciałam jeść wyłącznie pierogi i kopytka na zmianę z naleśnikami, i mieli do wyboru dać mi te kluchy, żebym cokolwiek zjadła, albo próbować mnie przekonać do jedzenia jak normalny człowiek
